Czy można wyjść z cienia Iskanderów?
Analiza ZBN – nr 3 (9) / 2016
23 lutego 2016 r.
Wprowadzenie
Wiele analiz i komentarzy, opisujących scenariusze dywersyfikacji dostaw surowców energetycznych do Polski, sugeruje możliwość ograniczenia czy wręcz rezygnacji z importu z Federacji Rosyjskiej. Miałoby to być wykonalne między innymi dzięki rozbudowie gazoportu, uzupełnieniu go o kolejny (a w zasadzie pływającą stację regazyfikacyjną, na wzór instalacji w Kłajpedzie), budowie gazociągu z Norwegii oraz wykorzystaniu możliwości przeładunkowych gdańskiego naftoportu. Dochodzą do tego kuszące wizje budowy i wykorzystania korytarzy przesyłowych z Adriatyku i Morza Czarnego (w mniejszym stopniu związane z tematem niniejszej analizy), których ukoronowaniem miałoby być osiągnięcie przez Polskę statusu reeksportera gazu i ropy naftowej.
Drugim tematem zajmującym od pewnego czasu ekspertów, tym razem głównie zagranicznych, jest wykorzystanie przez Federację Rosyjską faktu obecności militarnej w Syrii do tworzenia na jej wybrzeżu „bąbla" zdolności antydostępowych (anti-access / area denial – w skrócie A2/AD), mogącego w określnych warunkach zagrozić wolności żeglugi i ruchowi lotniczemu we wschodniej części Morza Śródziemnego. Niejako mimochodem wspomina się przy tym, że podobne zdolności tworzone są w oparciu o okupowany od blisko dwóch lat Krym i nadbałtycki Obwód Kaliningradzki. Szczególnie w tym drugim przypadku zauważa się zagrożenie dla wschodniej flanki Sojuszu Północnoatlantyckiego. Paradoksalnie, rozwój sytuacji wokół Syrii zdaje się wzmacniać wrażliwośćsojuszników z NATO na obawy państw Europy wschodniej. Być może przestali oni dostrzegać w aneksji Krymu jedynie korektę granic, a zauważają zarys szerszego planu Kremla, wynikającego z bałtycko-czarnomorskiej strategii znanej od czasów Piotra I. Sojusznicze zainteresowanie znalazło swój wyraz choćby w deklaracjach wzmocnienia wschodniej flanki NATO.
Należy jednak zdać sobie sprawę, że planowane wzmocnienie może okazać się nieskuteczne wobec niestandardowych form presji czy agresji. Zastosowanie takowych przez Rosję jest zdecydowanie bardziej możliwe, niż wdanie się w otwarty, klasyczny konflikt z Sojuszem Północnoatlantyckim. W skrócie: wizja rosyjskich zagonów pancernych przetaczających się przez równiny środkowoeuropejskie wydaje się być najmniej prawdopodobnym scenariuszem ewentualnego konfliktu z Rosją. Sprowadzając to do obszaru bałtyckiego: ufni w swoje instalacje antydostępowe Rosjanie mogą pokusić się o zdobycie szerszego dostępu do morza – deklarowanego w sposób zawoalowany w rosyjskich dokumentach strategicznych – kosztem niewielkich państw bałtyckich, lub dokonać zaskakujących zniszczeń w polskiej infrastrukturze służącej przesyłowi surowców energetycznych. W ten sposób, działając metodą faktów dokonanych, osiągną swe cele zanim NATO zdąży odpowiednio zareagować. Na taką możliwość zwracał uwagę choćby Zbigniew Brzeziński, stawiając pytanie, czy NATO w takiej sytuacji będzie gotowe do powtórzenia desantu z Normandii. Moim zdaniem, nie jest pewne, czy w przypadku klęski wdrażanej obecnie strategii „minimum odstraszania" NATO gotowe byłoby do odbicia państw bałtyckich lub odwetu za polskie straty.
Sojusz, z czego zapewne zdają sobie sprawy obie strony, znalazł się w niekomfortowej sytuacji. Symboliczna obecność w sojuszniczych byłych republikach radzieckich może zostać w rosyjskich planach zignorowana. Obecność zbyt liczna – potraktowana jak wyzwanie i odczytana jako prowokacja. Jakakolwiek pośrednia ilość żołnierzy i sprzętu może zaś okazać się niewystarczająca i grozić powtórką z Dunkierki 1940, zaś wzmocnienie sił sojuszniczych w przypadku konfliktu - niemożliwe wobec istnienia wspomnianego „bąbla" antydostępowego.
Niniejsza analiza służyć ma przedstawieniu szkicu koncepcji łączącej w sobie elementy odstraszania potencjalnego agresora w rejonie Bałtyku, przeciwdziałania zaskakującym atakom i zabezpieczenia morskich szlaków transportowych do Polski, a jednocześnie ubezpieczenia dla sojuszniczych operacji logistycznych, mających na celu wsparcie państw bałtyckich, a także wzmocnienie europejskiej obrony przeciwrakietowej.
Obrona – kupmy sobie „bąbel"
Głównym elementem obrony przeciw zaskakującym uderzeniom stałoby się rozłożenie zasadniczego „parasola" obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej nad terytorium państwa polskiego.
Jednym z priorytetów obecnego programu modernizacji Sił Zbrojnych, jest wdrożenie nowoczesnego systemu przeciwlotniczego i przeciwrakietowego. W ramach programu zaplanowano zakup 8 baterii pocisków rakietowych średniego zasięgu (około 100 kilometrów) w ramach programu „Wisła", 11 baterii krótkiego zasięgu (około 25 kilometrów) w programie „Narew", oraz szereg przeciwlotniczych środków bliskiego zasięgu (jak mobilne zestawy rakietowe „Poprad" i dodatkowe zestawy „Grom"/"Piorun", oraz artyleryjskie „Noteć" i „Pilica"). Głównym elementem tworzonego w ten sposób systemu miałyby być zestawy „Wisła", których zakup pochłonąć miał lwią część funduszy. Według przyjętych założeń, poszczególne baterie bronią niewielkich obszarowo ośrodków uznanych za strategiczne. Ich celem miałoby się stać lotnictwo nieprzyjaciela i pociski balistyczne w ostatniej fazie swojego lotu.
W drugiej połowie 2015 roku podjęto wstępną decyzję o zakupie dla „Wisły" elementów amerykańskiego systemu „Patriot". W opinii wielu ekspertów decyzja ta miała podłoże głównie polityczne, a sam system nie zapewnia wymagań dotyczących zasięgu zwalczania celów i obrony dookólnej, wymogu maksymalnej polonizacji, a przy tym jego koszty przekraczają zaplanowane fundusze, co może spowodować redukcję ilości baterii do 3–4. Po zmianie u steru MON, ważą się losy potencjalnego kontraktu.
Niniejsza propozycja zakłada rezygnację w całości lub znacznej części z zakupu systemu „Wisła", na rzecz dwóch instalacji dalekiego zasięgu (300–400 kilometrów). Nie byłoby to novum, bowiem od 1986 roku Siły Zbrojne RP eksploatują poradziecki system S-200 Wega o zasięgu około 250 kilometrów. Co ciekawe, od początku przeznaczony był do zwalczania celów nad zachodnim Bałtykiem. Obecnie jest on już technicznie przestarzały. Ponadto, w pierwszej dekadzie XXI wieku pojawiały się pomysły zakupu dwóch baterii systemu przeciwrakietowego THAAD, których zasięg – według pomysłodawców – pozwalać miał na ukrycie pod „parasolem" ochronnym większości terytorium państwa. Rzecz w tym, że założenie takie było błędne przynajmniej z dwóch powodów. Pierwszy z nich związany jest z charakterystykami systemu przeznaczonego do zwalczania pocisków balistycznych w ostatniej fazie lotu, a nie niszczenia celów aerodynamicznych, takich jak samoloty, śmigłowce, czy pociski manewrujące. Błędem drugim jest przyjęcie, że obszar broniony przez dany system przypomina koło o promieniu odpowiadającym deklarowanemu zasięgowi jego pocisków (efektorów). Jest to olbrzymie uproszczenie, odnoszące się jedynie do zwalczania niektórych celów aerodynamicznych (nie wykonujących manewrów, o dużej skutecznej powierzchni odbicia fal radaru, poruszających się na pułapie optymalnym dla zasięgu pocisku przechwytującego). W warunkach realnych, zasięg przechwycenia celu aerodynamicznego jest najczęściej mniejszy.
Praktyką w NATO jest montowanie zestawów o największym zasięgu na platformach okrętowych. W naszym regionie instalacje zdolne do odpalania pocisków dalekiego zasięgu posiadają choćby Niemcy (na trzech fregatach typu „Sachsen") i Dania (na trzech fregatach typu „Iver Huitfeldt") wykorzystujące radary SMART-L i współpracujące z nimi amerykańskie rakiety SM-2. Po odpowiedniej modernizacji oprogramowania, mają one uzyskać zdolności zwalczania celów balistycznych. Takie rozwiązanie ma wiele zalet – w tym niemal nieograniczoną mobilność – ale również wady: wysoką cenę systemu z nosicielem, ograniczenie strefy obrony do kilkuset kilometrów od wybrzeża, a także konieczność posiadania kilku jednostek (z uwagi na konieczność remontów, postojów w porcie, wymiany załóg). Dlatego wskazane byłoby przeniesienie w całości systemu okrętowego na ląd. Część analityków jest bowiem zdania, że jeden system lądowy może realizować zadania, do których wykonania w dłuższym okresie czasu należałoby przeznaczyć cztery okręty. W warunkach polskich być może udałoby się ograniczyć ilość potrzebnych okrętów ze względu na bliskość baz. Zaporą pozostaje jednak cena. W pełni wyekwipowany niszczyciel amerykańskiego typu „Arleigh Burke" z obecnie wcielanej do służby serii kosztuje tamtejszego podatnika 1,5 miliarda dolarów, a koszt okrętu z nowej serii Fligth III, głęboko zmodernizowanej i dysponującej nowym radarem, ma oscylować wokół dwóch miliardów.
Przykład okrętowego zestawu przeniesionego na ląd już istnieje: to instalacja „Aegis Ashore" w rumuńskim Deveselu, powielająca amerykańskie rozwiązania stosowane między innymi na okrętach japońskich, południowokoreańskich, australijskich, hiszpańskich i norweskich. Podobna, lecz dysponująca nowszą wersją oprogramowania i potężniejszymi efektorami, do 2018 roku ma powstać w polskim Redzikowie. W przedstawionej koncepcji, rozwiązaniem minimalistycznym byłby zakup co najmniej dwóch instalacji w wersji BMD 5.0 CU lub 5.1 z oprogramowaniem Baseline 9, której podstawowym efektorem przeciw celom aerodynamicznym stałby się pocisk SM-6 o deklarowanym przez producenta zasięgu wynoszącym 240 km i pułapie 33 km. Pocisk tego typu, po ostatnich modyfikacjach, stał się zdolny do zestrzelenia pocisków balistycznych w terminalnej fazie lotu. Jego parametry znacząco przewyższają odpowiednie wartości dla efektorów proponowanych Polsce w ramach przetargu systemów Patriot i SAMP/T. Warto zwrócić uwagę, że zestaw o zasięgu efektorów wynoszącym 240 km teoretycznie może bronić sześciokrotnie większego obszaru, niż ten z pociskami o zasięgu 100 km. W przypadku pocisków SM-6, w odniesieniu do celów aerodynamicznych możemy zatem mówić o obronie obszarowej. Również poziom obrony przeciwrakietowej zapewnianej zestawami korzystającymi z SM-6, choć nadal dalece niewystarczający, byłby wyższy niż ten, jaki oferują rozwiązania konkurencyjne. Według dostępnych źródeł, pocisk ASTER-30 z zestawu SAMP/T zwalczał podczas testów pociski balistyczne o zasięgu do 300 km. Ujawnione materiały z ćwiczeń Japońskich Sił Samoobrony ukazują wyrzutnie rakiet Patriot rozmieszczone bezpośrednio na ulicach ochranianych miast. Nie pozostawia to złudzeń co do punktowego charakteru oferowanej przez nie obrony.
Możliwości zwalczania celów balistycznych, znacząco zwiększyć może wykorzystanie pocisków rodziny SM-3. Bez pocisków o podobnych parametrach, zdolnych do przechwycenia celu poza atmosferą, nie może być mowy o obszarowej obronie przeciwrakietowej. Dla lepszego zobrazowania wyzwań związanych z przechwyceniem pocisku balistycznego wykorzystano udostępnioną prezentację z konferencji w amerykańskiej Naval War College. Najbardziej korzystne jest przechwycenie pocisku balistycznego w fazie wznoszenia, pomiędzy fazą napędową a wierzchołkiem toru lotu (ang. ascent – patrz: Rysunek nr 1), co wymaga wczesnego wykrycia odpalonego pocisku i użycia do jego przechwycenia rakiety o dużym zasięgu i prędkości.
Rysunek nr 1 – Fazy lotu pocisku balistycznego
Źródło: ballistic-missile-defenseoverviewfornwcjmofinalver1324jan2012u
Dodatkowym wyzwaniem dla obrony przed zagrożeniem ze strony rosyjskich pocisków balistycznych systemu Iskander, o deklarowanym zasięgu poniżej 500 km (w rzeczywistości, pod pewnymi warunkami, zasięg może być nawet dwukrotnie większy!), jest zdolność do zmiany profilu lotu celem zmiany zasięgu (wydłużenia albo skrócenia) lub odchylenia punktu trafienia od tego, który wyliczyć można na podstawie początkowego toru lotu (patrz: Rysunek 2 i 3).
Rysunek nr 2 – Manewry pocisku balistycznego w fazie terminalnej
Źródło: ballistic-missile-defenseoverviewfornwcjmofinalver1324jan2012u
Rysunek nr 3 – Manewry pocisku balistycznego w fazie rozpędzania
Źródło: ballistic-missile-defenseoverviewfornwcjmofinalver1324jan2012u
Przechwycenie takiej rakiety wymaga pocisków o odpowiednim zapasie mocy napędu, czułej głowicy śledzącej i wysokiej mocy obliczeniowej. Z przyczyn oczywistych, nie przeprowadzono testów polegających na zestrzeleniu rosyjskich rakiet. Optymistycznie można jednak założyć, że niedawno opracowane wersje pocisków SM-3 budowane z myślą o przechwyceniu nie mniej zaawansowanych, a dysponujących większym zasięgiem rakiet chińskich, mogą przeciwdziałać i temu zagrożeniu.
Według informacji przygotowanych dla amerykańskiego Kongresu, instalacja w Deveselu wraz z dwudziestoma czterema pociskami SM-3 Block 1 kosztowała prawie 800 mln dolarów, czyli około połowy kwoty potrzebnej na zakup niszczyciela typu „Arleigh Burke", który jest głównym nosicielem tego systemu w US Navy. Mimo iż trudno ustalić cenę instalacji dla klientów zagranicznych, na podstawie szczątkowych danych można domniemywać, iż koszt pojedynczego zestawu byłby porównywalny z kosztem zakupu jednej baterii systemu „Patriot", oferując zdecydowanie większe możliwości i większy wybór efektorów. Według wyżej wymienionego źródła, pojedynczy pocisk SM-3 Block 1 kosztuje, w zależności od serii produkcyjnej, 10–12 mln dolarów, pocisk SM-6 5–6 mln dolarów (rakieta tego typu zwalcza nie tylko cele powietrzne, ale również morskie), a optymalizowany do zwalczania klasycznych celów powietrznych na dużych odległościach SM-2 Block III, połowę tej kwoty. W wersjach okrętowych, gamę pocisków współpracujących z systemem uzupełniają tańsze ESSM do zwalczania celów aerodynamicznych na krótszych dystansach. Choć pierwotnie nie były one przewidziane do operowania nad lądem, wydaje się, że posiadają takie możliwości. Wskazuje na to fakt ich pomyślnego zintegrowania w ramach norweskiego systemu przeciwlotniczego NASAMS. Mimo iż wykorzystanie tych pocisków w systemie jest teoretycznie osiągalne, instalacja w Deveselu jest ich obecnie pozbawiona.
Wszystkie pociski korzystają ze standardowych wyrzutni pionowych mieszczących po osiem kontenerów (pojemników) z gotowymi do startu rakietami. Odpowiednie adaptery pozwalają umieścić aż cztery pociski ESSM w kontenerze, pozostałe typy zajmują po jednym kontenerze startowym. Liczba kontenerów wpiętych w pojedynczą instalację w wersjach okrętowych wynosi od ośmiu do przeszło stu (122 na krążownikach typu „Ticonderoga"). Instalacja zbudowana w Rumunii posiada obecnie 24 kontenery. Wydaje się jednak, że nic nie stoi na przeszkodzie, by mogły zostać w nią wpięte kolejne. Na lądzie nie obowiązują bowiem ograniczenia masy i objętości instalacji. Nie występuje także problem niedoboru energii czy niedostatecznej wydajności systemu chłodzenia. Atutem zestawu lądowego jest również możliwość przeładowania wyrzutni na stanowiskach startowych, realizowanego poprzez wymianę poszczególnych pojemników, co w przypadku okrętów można wykonać jedynie w porcie.
Jak każde rozwiązanie, tak i to ma swoje wady. Stacjonarny charakter instalacji wymusza stosowanie dodatkowej ochrony i zapewnienia środków obrony bezpośredniej, choć należy zwrócić uwagę, że w przypadku uzupełnienia o pociski ESSM, zestaw jest zdolny do samodzielnej obrony przed pociskami manewrującymi czy poruszającymi się na ekstremalnie małych wysokościach samolotami. Inną możliwością jest objęcie instalacji ochroną realizowaną przez system krótkiego zasięgu „Narew". W przypadku zakupu systemu należy się liczyć z wykluczeniem polskiego przemysłu z udziału w realizacji kontraktu, co jednak mogłoby zostać częściowo zrekompensowane wykorzystaniem rodzimych rozwiązań w niezbędnych systemach bezpośredniej obrony zestawów, a także w budowie stacji radiolokacyjnych wspomagających ich działanie. Najlepsza bowiem stacja radiolokacyjna jest w stanie wykryć np. nisko poruszające się pociski manewrujące dopiero z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Przeprowadzone testy wykazały, że system „Aegis" może korzystać z tego swoistego „outsourcingu" zarówno w zakresie wykrywania celów przez źródła zewnętrzne, jak i naprowadzania przez nie rakiet.
Wady zestawu rekompensowane są jego możliwościami. Już para odpowiednio ulokowanych instalacji klasy „Aegis Ashore" wykorzystująca średniej klasy pociski z dostępnej gamy daje możliwość zwalczania środków napadu powietrznego nad znaczną częścią terytorium kraju, większością Bałtyku zachodniego i Obwodem Kaliningradzkim. Do tego przy wykorzystaniu rakiet przechwytujących o lepszych parametrach, jest zdolna przechwycić pociski balistyczne o zasięgu do trzech tysięcy kilometrów, zmierzające w kierunku Europy zachodniej i południowej, wpisując się w europejską część Ballistic Missile Defence. Co ważne, dzięki różnej konfiguracji rakiet na wyrzutniach, już pojedynczy system tworzy obronę wielowarstwową.
Odstraszanie
W Polsce od kilku lat mówi się i pisze o odstraszaniu za pomocą triady środków precyzyjnego rażenia z głowicami konwencjonalnymi, na którą składać się mają zamówione lotnicze pociski manewrujące JSSM, podobnej klasy pociski umieszczone na pokładach trzech planowanych w ramach programu „Orka" okrętach podwodnych oraz rakiety balistyczne o zasięgu trzystu kilometrów umieszczone na wyrzutniach lądowych.
Warto zastanowić się nad odpowiedzią na następujące pytania. Czy przeciwnik decydujący się na otwartą konfrontację militarną z Sojuszem Północnoatlantyckim wystraszy się kilkudziesięciu (40 lotniczych i około połowy tej liczby na okrętach) pocisków manewrujących? Jeżeli wywierana przez niego presja nie będzie przekraczać „czerwonej linii", za którą znajduje się pełnoskalowa wojna, to jakie będą przesłanki do przeprowadzenia (choćby próby) uderzeń na cele o znaczeniu strategicznym? Czy zdolność do odpalenia maksymalnie czterech pocisków manewrujących w salwie z pojedynczego okrętu podwodnego wystarczająco uzasadnia wydanie kwoty 7–8 miliardów złotych (koszt dwóch opisanych powyżej instalacji „Aegis Ashore"!) na zakup trzech jednostek, które traktowane jako „odwód strategiczny" prawdopodobnie w przypadku konfliktu nie zostałyby użyte do najważniejszego z zadań – zwalczania żeglugi? Podobne pytania można mnożyć. Dlatego korzystniejszym sposobem wykorzystania narzędzi zakupionych w ramach "Polskich Kłów" wydaje się użycie ich jako precyzyjnego środka zwalczania rozpoznanych instalacji przeciwnika, które są zdolne do uderzenia w punkty krytyczne dla gospodarki i obrony – w tym na polskie zestawy przeciwlotnicze i przeciwrakietowe.
W odróżnieniu od wizji kosztownego, trudnego do przeprowadzenia i prawdopodobnie nieskutecznego odstraszania odwetem kinetycznym, rozpatrywana koncepcja zakłada bezpośrednie, acz niekinetyczne, uderzenie środkami militarnymi w gospodarkę potencjalnego przeciwnika, w odpowiedzi na każde naruszenie przez niego norm prawa międzynarodowego w stosunku do Polski lub leżącego w obszarze bałtyckim państwa sojuszniczego. Sankcją za takie postępowanie, byłoby całkowite lub ograniczone do całości bądź części eksportu – zatem stopniowalne – zablokowanie rosyjskiego transportu morskiego na Bałtyku.
W celu zrozumienia roli, jaką odgrywa Morze Bałtyckie w gospodarce rosyjskiej, warto przyjrzeć się choćby skali eksportu ropy naftowej i pochodnych paliw płynnych z tego państwa (odpowiednio: około 250 i 150 milionów ton rocznie), a następnie uświadomić sobie, że połowa tej ilości eksportowana jest drogą morską właśnie przez Bałtyk. Dwa największe z kilkudziesięciu rosyjskich terminali na Morzu Bałtyckim odprawiają 25 procent eksportu ropy i pochodnych, a wielkość przeładunków w każdym z nich przewyższa kilkukrotnie przepustowość ropociągu do Chin. Co równie ważne, czwarta część eksportu ropy naftowej jest transportowana rurociągami przez terytorium Polski. Rosyjskie problemy wynikające ze słabej dywersyfikacji kanałów eksportu w najbliższym czasie mogą się tylko pogłębić za sprawą narastającej rywalizacji pomiędzy Moskwą a Ankarą, utrudniającej korzystanie z lądowych i morskich szlaków w obszarze Morza Czarnego.
By odstraszanie w formie wojny handlowej było skuteczne, Polska musi posiadać odpowiednie instrumenty militarne na morzu. A nie są nimi z pewnością, wbrew wypowiedziom niektórych analityków, ani Morska Jednostka Rakietowa wyposażona w nowoczesne pociski przeciwokrętowe NSM, ani pozostające jeszcze w służbie i planowane okręty podwodne. Łatwo bowiem wyobrazić sobie ogrom zniszczeń w środowisku naturalnym wywołany choćby pojedynczym, niekontrolowanym wyciekiem ropy ze zniszczonego tankowca. Dlatego podstawowym środkiem zaprowadzenia kontroli akwenów,częściowo wzorowanej na amerykańskiej koncepcji offshore control, która zakłada w głównej mierze jedynie zawracanie do portu wszelkich statków, bądź tylko wybranej ich kategorii, stałyby się okręty nawodne.
W tym punkcie ujawnia się kolejny atut związany z posiadaniem odpowiednio rozmieszczonych na lądzie instalacji służących do obrony powietrznej. Rozwiązanie takie, zwalniając siły morskie z konieczności budowania wielowarstwowej obrony przestrzeni ponad akwenem operacyjnym, wpływa zasadniczo na warunki techniczne, jakie muszą spełniać okręty. Ograniczając zdolności pojedynczej jednostki w zakresie walki z celami powietrznymi do samoobrony, można znacząco zmniejszyć koszt zakupu i wielkość (do sensownej na południowym Bałtyku wyporności 1,2–1,5 tysiąca ton), uprościć przy tym konstrukcję, zmniejszyć załogę, drastycznie ograniczając koszty utrzymania. Ostatnich kilka lat przyniosło „wysyp" podobnych projektów oferowanych przez stocznie europejskie, amerykańskie i azjatyckie. Niektóre z nich prezentowane były na gdyńskich targach Balt Military Expo. Mniejsze koszty jednostkowe powodują, że w ramach zaplanowanych kwot, można zakupić więcej jednostek. Realizacja zadań związanych z „wojną handlową" wymagałaby bowiem sił okrętowych innych niż obecnie planowane (w planach: sześć dużych i bardziej skomplikowanych technicznie korwet). Zwiększenie ilości niesie ze sobą korzyść w postaci dalszego obniżenia kosztów jednostkowych dzięki efektowi skali, a prostota konstrukcyjna umożliwia ich budowę w rodzimych stoczniach.
Redukcja wymagań w zakresie uzbrojenia, a co za tym idzie wielkości jednostek, byłaby możliwa, dzięki odsunięciu rejonu działania okrętów znacznie na zachód od Gdańska, poza zasięg większości rosyjskich instalacji brzegowych i dominacji lotnictwa. Liczna jak na współczesne bałtyckie warunki, rozproszona w zachodniej części akwenu flota pozwoliłaby na uzyskanie efektu synergii – okręty i związane z ich pokładami środki w postaci śmigłowców i aparatów bezzałogowych zwiększałyby automatycznie świadomość sytuacyjną, pozwalając na pełne wykorzystanie zasięgu brzegowych instalacji przeciwlotniczych i przeciwokrętowych. Mniejsze jednostki mogłyby z powodzeniem korzystać z baz na środkowym Wybrzeżu, niedostępnych dla większych okrętów.
Przyjęcie takich założeń stanowiłoby realizację postulatów takich klasyków strategii, jak Aube czy Corbett w sposób odpowiadający realiom politycznym i technicznym XXI wieku. Pierwszy z nich twierdził, że wobec znacznie silniejszego przeciwnika, uzależnionego w dużej mierze od importu bądź eksportu, najbardziej skuteczna jest morska wojna handlowa. Drugi zakładał, że wojnę handlową na morzu można prowadzić przy pomocy flotylli słabszych okrętów, nawet na ograniczonym akwenie – u zbiegu szlaków morskich, pod warunkiem, że zapewni się jej ubezpieczenie przed przeciwdziałaniem przeciwnika. W opisywanym przypadku ubezpieczeniem byłyby instalacje nadbrzeżne, kontrolujące duży fragment powierzchni morza, lądu i przestrzeni powietrznej pomiędzy bazami potencjalnego przeciwnika a rejonem działania własnej flotylli. Novum stanowiłaby rezygnacja z zatapiania lub zajmowania jednostek floty handlowej adwersarza, celem uniknięcia komplikacji natury prawnej i politycznej. Olbrzymią korzyścią, powstałą niejako przy okazji opisanego powyżej rozlokowania sił okrętowych i nadbrzeżnych, byłoby ustanowienie strefy bezpiecznej dla własnego i sojuszniczego transportu morskiego w zachodniej części Morza Bałtyckiego. Istnienie takiej strefy byłoby zatem z jednej strony wynikiem opisanych działań, a z drugiej, samo w sobie tworzyłoby warunki niezbędne ich prowadzenia: bezpieczny transport dla importowanych drogą morską surowców i militarnego wzmocnienia.
Przy okazji przyjęcia podobnej strategii mogłaby pojawić się pokusa rezygnacji z kosztownych okrętów podwodnych, co pozwoliłoby wyasygnować środki na zakup dodatkowych okrętów nawodnych. Jest to jedna z możliwości. Rozpatrując ją należałoby jednak wziąć pod uwagę fakt, że pozbawia się w ten sposób Marynarkę Wojenną zdolności do oddziaływania na przeciwnika wewnątrz zbudowanej przez niego strefy odmowy dostępu – wspomnianego „bąbla". Korzystniejsze wydaje się zwolnienie jednostek podwodnych z konieczności przenoszenia pocisków manewrujących. Pozwoliłoby to na budowę zdecydowanie mniejszych okrętów, będących nowoczesnym odpowiednikiem obecnie eksploatowanych czterech jednostek typu „Kobben". Warto spostrzec, że okręty nawodne – nawet zaliczane do kategorii niewielkich, co udowodnili jesienią Rosjanie – z powodzeniem, niższym kosztem, mogą zastąpić okręty podwodne w roli nosicieli pocisków manewrujących, których przy okazji przenoszą więcej. Stosowana obecnie coraz szerzej konteneryzacja pozwala na szybką rekonfigurację uzbrojenia. Umożliwia to przekształcenie jednostki optymalizowanej do zadań krążowniczych lub eskortowych w okręt zdolny do uderzeń na cele lądowe, przykładowo kosztem tymczasowej rezygnacji z możliwości współpracy ze śmigłowcem. Na marginesie warto zaznaczyć, iż wiele wskazuje, że podobną koncepcję współpracy naziemnej obrony przeciwlotniczej z niewielkimi okrętami o znacznych możliwościach ofensywnych, próbuje wdrożyć Federacja Rosyjska na Morzu Śródziemnym, jako antidotum na brak większych wielozadaniowych jednostek na tym akwenie.
Uwagi końcowe
Tworząc niezależne od Federacji Rosyjskiej kanały zaopatrzenia w surowce energetyczne, nie można nie zauważyć potrzeby ochrony i obrony potrzebnej w tym celu infrastruktury i szlaków. Zdolności w tej dziedzinie warto jednak zbudować w taki sposób, by jednocześnie tworzyły wartość dodaną dla całego systemu obronnego państwa i stanowiły realny – a nie propagandowy – instrument odstraszania, korzystając z faktu, że Morze Bałtyckie ma dla Rosji nie mniejsze znaczenie, niż Zatoka Perska dla Arabii Saudyjskiej.